Publikacja na stronie: poniedziałek, 22 lipca 2019r. Czytano: 1463 razy
Ewa i Wiesław Wilman "Zwyciężyć może każdy przegrać potrafi tylko mistrz"
Jak sami mówią, hodowlę oparli na miłości do gołębi, okazywanej w codziennej i systematycznej pracy, ze szczególnym uwzględnieniem potrzeb swoich ulubieńców. Opowiedzą o podążaniu do celu małymi krokami. Przy czym, dla nich celem, nie jest sukces osiągany za wszelką cenę. Sukcesowi zgodnie mówią – tak, ale wyznaczyli pewne nieprzekraczalne granice. Opowiedzą o radości i satysfakcji jaką daje im wszystko, co z serca oddają swoim gołębiom. A patrząc na ich gołębnik i jego lokatorów, widać, że mówią prawdę.
Mieszkają w Nasiedlu na Opolszczyźnie, niedaleko granicy z Czechami. Tutaj w Nasiedlu produkuje się oleje tłoczone na zimno, bije źródło z krystalicznie czystą wodą, a tereny zielone oferują aromatyczne zioła. I z tych naturalnych bogactw Ewa i Wiesław korzystają codziennie.
Ich niewielka hodowla, należy do oddziału Głubczyce w okręgu Opole-Południe, znajduje się pomiędzy Górami Opawskimi (pasmo Sudetów) a rzeką Odrą. Takie położenie, stwarza nietypowe warunki do uprawiania sportu gołębiarskiego. A jeśli już o sporcie mowa, należy wspomnieć, że nasi bohaterowie, oboje uczęszczali do Technikum Rolniczego w Głubczycach, skąd pochodzi Ewa i gdzie od szóstej klasy SP grała w badmintona. Grę kontynuowała i doskonaliła w Klubie Technik Głubczyce. Osiągnęła mistrzowski poziom i dlatego znalazla miejsce w kadrze narodowej. Reprezentowała Polskę na wielu zawodach rangi krajowej i międzynarodowej. Wiesław wychował się w Nasiedlu, tu pomagał rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa, pracował jako kierowca autobusu, a następnie jako policjant. Swoją wiedzę rolniczą i doświadczenie sportowe Ewy, z powodzeniem wykorzystują w prowadzeniu wspólnej hodowli gołębi pocztowych.
Droga do własnej hodowli
czyli marzenia się spełniają nie wolno sie poddawać
Pierwsze gołębie, jako mały chłopiec, wychodziłem, wręcz wypłakałem u taty – bo ja też chcę tak jak dziadek mieć gołębie. Dziadek owszem, miał ale tylko takie polne, którym zrobił budki na gzymsach zabudowań w gospodarstwie. W tym czasie mieszkał w Nasiedlu, prawdziwy hodowca, nieżyjący już dziś, Henryk Kożany. Dzięki bratu który mieszkał w Niemczech, posiadał jedyny w okolicy zegar Benzing. Do tego zegara kilku hodowców przybiegało, no i oczywiście ja - popatrzeć. Fascynowały mnie te jego gołębie. Pan Henryk był kolegą taty i chyba się za mną wstawił, bo pewnego dnia usłyszałem – no dobrze, będziesz miał ten gołębnik. Wgospodarował miejsce i razem zrobiliśmy, taki wiszący na zewnątrz strychu. Tak zaczęła się moja dziecięca pierwsza hodowla. [...]
[...] Nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu dla gołębi. Stąd ten początkowy opór, ale nie kategoryczny sprzeciw. Po jakimś czasie Ewa przekonała się do gołębi i stwierdziła - wspólnymi siłami poradzimy sobie.
Od tamtej pory mamy wspólną pasję.
Nasza hodowla dawniej i dziś
Na samym początku mieliśmy tylko gołębie i miłość do nich. Nie mieliśmy wystarczającej wiedzy i nie mieliśmy jakiegoś mentora, który by nas uczył jak prawidłowo karmić i jakimi metodami można lotować. Lotowanie zaczęliśmy od metody gniazdowej. Wtedy nie wiedzieliśmy że przy tej metodzie mimo najlepszych chęci, nie da się utrzymać wysokiej formy gołębi przez długi czas.
Dopiero, gdy byłem dzielnicowym w gminie Rudnik, spotkałem wybitnego hodowcę – Romana Sługę. On pierwszy powiedział mi jak lotuje się metodą wdowieństwa totalnego. Dzięki jego radom, na efekty nie musieliśmy długo czekać. Od tego czasu zaczęło się lotowanie, które przyniosło lepsze rezultaty i większą satysfakcję.
Nasze gołębie wiele zawdzięczają Ewie, od początku, jej sportowe doświadczenie, okazało się bezcenne. Pierwsza zasługa to karmienie. Wiedziała, jak regenerować organizm po wysilku, że na początku tygodnia trzeba odbudować muskulaturę, że pod koniec tygodnia musi być inna karma. Wiedziała kiedy trzeba dostarczyć białko, kiedy węglowodany a kiedy tłuszcze i jak sprawić żeby wróciła energia. Od początku do gołębi – podeszła po ludzku. [...]
Prawdziwych przyjaciół poznaje sie w biedzie
To jest coś co charakteryzuje nasze środowisko, na co dzień ze sobą rywalizujemy może nawet za sobą nie przepadamy, ale jak kogoś z nas spotka nieszczęście, to w obliczu tragedii i w trudnych chwilach, zapominamy o tym co nas dzieli i potrafimy się zjednoczyć we wspólnym działaniu.
Kiedy w 2011 roku, na początku sezonu, kuna zaatakowała nasze gołębie i nie został nam ani jeden młody na loty, wówczas wielu hodowców z własnej inicjatywy i wszyscy, których się poprosiło, każdy dał gołebie, nikt nie odmówił.
Nigdy nie kupiliśmy i nie sprzedaliśmy ani jednego gołębia. Darmo otrzymaliśmy – darmo dajemy.
Gołębi, które do nas zawitają, nigdy nie wypuścimy bez udzielenia im pomocy. Dla tych zabłąkanych i zdrożonych mamy specjalny gołębnik, tam przebywają zanim nie nabiorą sił. W tym czasie karmimy je, opatrujemy jeśli są poranione, a jak trzeba to leki do wola podajemy – chodzimy przy nich tak samo jak przy swoich. Dopiero gdy są bezpieczne, zawiadamiamy właściciela. że jest jego gołąb.
Dzięki gołębiom mamy wielu przyjaciół w różnych stronach Polski.
[...]
Bardzo ważny epizod w najnowszej historii naszej hodowli - lotowanie w Czechach. Z tym wiąże się i ogromna strata w naszym stadzie i korzyść z podpatrzonych tam rozwiązań.
Lotowanie w Czechach
Po Czeskiej stronie braliśmy udział tylko w czterech lotach.To wystarczyło żeby zaobserwować znaczące różnice między zasadami i zwyczajami panującymi po tej i tamtej stronie granicy. Tam nigdy nie byliśmy świadkami sprzeczki między hodowcami i przekonaliśmy się, czym jest prawdziwa miłość do gołębia.
Na punkcie wkładań kiedy przywożą gołębie, każdy hodowca cierpliwie czeka aż wywołają następnego. Wszystkie kosze zaopatrzone są w rynienki obrotowe. Na koszu zamontowane są liczydła - ilość gołębi jest ustalona – nie ma upychania. Każdy gołąb jest wkładany z taką pieczołowitością, że pióra im wygładzają i dopiero wkładają. Nie ma wrzucania za głowę, za szyję – byle jak, byle szybko. Widać, z jakim szacunkiem podchodzą do gołębi i jak cenią swoje hobby. W koszach gołębie wynoszone są na zewnątrz, a wtedy wlewana jest woda, do zamontowanych poideł. Gołąb jest na pierwszym miejscu, a później hodowca myśli o sobie. Sami hodowcy to nie zawzięci rywale, to grupa „kumpli”, spotykają się regularnie co miesiąc, lato czy zima, w wyznaczonym dniu, w ustalonym miejscu, najczęściej w jakimś barze. I to nie jest spotkanie, z piwem w roli głównej. Potrafią w swoim gronie, siedząc przy jednum kuflu, rozmawiać cały wieczór. [...]
Żeby nie było zbyt kolorowo, musimy przyzanać, że Ewie nie wszystko się podobało. Ponieważ oni nie gonią za techniką - obliczacz dane ręcznie wprowadza bo jeszcze korzystają z dawnego tradycyjnego zegara - więc wyniki były dopiero w czwartek. Za „chwilę” kolejny lot, a jeszcze nie było wyników z poprzedniego. W Ewie natura sportowca się buntowała, bo zawodnik się wysila, żeby sprawdzić na co go stać w danej chwili i chce poznać wynik. A akurat do tego, naszym sąsiadam zza południowej granicy, wcale się nie śpieszyło. [...]
Pojenie gołębi na punkcie
Nie ważne jak banalną czynność wykonujesz, jeśli wkładasz w nią serce, nadajesz jej wartość.
Zaskoczyło nas, że przed pierwszym lotem jak było bardzo zimno, Czesi nalewali wodę do poideł. Z jeszcze większym zdziwieniem patrzyliśmy jak wszystkie gołębie ją piją. Nie czekają ani na upały ani na dłuższe loty. Po powrocie do Polski, zaczęliśmy przywozić wodę na punkt. Akurat w Kietrzu już były zrobione rynienki żeby poić gołębie, tylko różnie było z ich wykorzystaniem. A ponieważ wtedy też było zimno, więc wszyscy twierdzili, że gołąb teraz nie będzie pił. Mimo to spróbowaliśmy. Jak one posłyszały szelest nalewanej wody, jak na komendę stawiły się wszystkie przy wodopoju i piły. [...]
Nietypowa selekcja
Kosz - to jest nasz najlepszy selekcjoner i pod jego wpływem oceniamy nasze gołębie.
Zbyt wielu twierdzi, że potrafi dobrego gołębia wskazać po wyglądzie. Z pewnością są wśród nas obdarzeni taką umiejętością, jakimś niezwykłym wyczuciem czy intuicją, ale to są wyjątki a nie jakaś liczna grupa. Po wyglądzie można opisać budowę, oko, upierzenie. Ale czy wolno nam, tylko na tej podstawie wydać stuprocentową opinię, że to jest lub będzie bardzo dobry lotnik? A co z charakterem, z tym czego nie widać gołym okiem? [...]
„Żona hodowcy” czy kompan w potrzebie
Oboje jesteśmy pełnoprawnymi członkami PZHGP, opłacamy składki i lecimy jako Ewa i Wiesław. Obowiązki z tym związane też razem i sumiennie wypełniamy. Razem jeździmy przed sezonem kosze czyścić, razem na sprzątanie kabin. Pozostali są zdziwieni, że Ewa do „brudnej roboty” męża samego nie wysyła. Za to na punkcie ma poważanie i jest witana z szacunkiem. Dla odmiany w Czechach, była raczej traktowana jak żona hodowcy, a nie jedna z nich. Punkt dla Polski.
Żonom hodowców, należą się słowa uznania. Niby się nie interesują, niby są przeciwne ale jak przychodzi co do czego to potrafią się zintegrować.
Kiedy w latach 1987-89 miałem kursy z Pietraszyna, przewoziłem górników na Kopalnię Węgla Kamiennego Anna w Pszowie, kiedyś opowiedzieli mi historię jednego lotu w Samborowicach. Wtedy było tam około siedemnastu hodowców, a leciało się na zwykłe mechaniczne zegary. Ci hodowcy w sezonie, zawsze w niedzielę chodzili na mszę o 7 rano. Wiadomo, później gołębie przychodzą. W jedną niedzielę, na lotach młodych, wyjątkowo wcześniej je wypuścili. Nagle, żona jednego wbiegła i tylko hasło rzuciła – gołębie. Połowa z kościoła wybiegła. Do dzisiaj nie wiem ile w tym prawdy, ale jak lepiej poznałem to środowisko, to taka akcja całkiem realna mi się wydaje.
Ciężko przekonać żony hodowców, do sportu który uprawiają ich mężowie.
Dobrze jest jeśli im tego nie zabraniają. Zdarza się, że w niektórych sytuacjach skutecznie wspierają mężów. Na przykład w Makowie, koło Pietrowic Wielkich, zawsze pomagają zorganizować wystawę gołębi. Wtedy wypełniają formularze i kwitki, sprzątają, a już najskuteczniej działają tam gdzie przeciętny facet ani by zipnął – przygotowują i serwują poczęstunek. Inny pozytywny przykład - żona Grzegorza Cybulskiego, kiedy on pracował w Niemczech - lotowała za niego. Czy się na tym znała, czy tylko skrupulatnie przestrzegała instrukcji zapisaneych na kartce: co ile jak gdzie i kiedy - tego nie wiem. Grunt że sobie poradziła.
Natomiast niewiele jest takich żon jak Ewa. Przy jej znajomości tematu, ja po pracy mogłem sie spokojnie zdrzemnąć, a gdyby zdarzyło mi się zasnąć, wiedziałem, że gołębie będą wypuszczone do oblotu, trening będzie przeprowadzony, będą nakarmione, a cele posprzątane. Nigdy nie musiałem ani prosić ani przypominać. Niekiedy, to ona mnie mobilizuje - to i to musi być zrobione w tym i tym terminie. I tak, gołębnik główny gruntownie sprzątamy dopiero jak gołębie do lotu włożymy, żeby przed lotem nie robić zamieszania i dodatkowo ich nie stresować. [...]
To dzięki Ewie wróciliśmy lotować z Czech do Polski. Nie można było patrzeć na cierpienie gołębi.
To były straszne rany: siedem gołębi szyliśmy, niektóre miały rozprute całe nogi, inne wole dwukrotnie szyte. Przepadło nam jedenaście gołębi dorosłych. Sraciliśmy 4,5,6-cio letnie – cała kadra na naprawdę długie dystanse. Łatwiej pogodzilibyśmy się ze stratą, to się zdarza u każdego hodowcy, ale nie mogliśmy patrzeć na te straszne poranienia. Cierpienie gołębi nas przerosło.
Odniesione rany i cierpienie gołębi, to była zbyt wysoka cena, nie warta rywalizacji. Dlatego się wycofaliśmy. To jedna z takich decyzji gdy własne ambicje i dumę trzeba odłożyć na bok.
Oczywiście przykro było, poza tym zastanawiałem się jak nas hodowcy na punkcie przyjmą po powrocie. I to było piękne - Witamy nowego hodowcę!
Czesi powiedzieli nam, że w Górach Opawskich wypuścili 12 par sokołów na zasiedzenie tego terenu. Podejrzewam, że atakowały osobniki młode, bo stary po prostu zabiera gołębia. A te nasze gołębie wracały tak poranione jak gdyby młode uczyły się dopiero polować. Bo jak to inaczej wytłumaczyć? [...]
Jak zachęcić młodych do hodowli
Nasz syn w dzieciństwie interesował się gołębiami do tego stopnia, że kiedy ja byłem w pracy, wtedy żona zawiozła syna na punkt i on wkładał gołębie na lot. Wszyscy hodowcy w lekkim szoku byli, ponieważ numer każdego gołębia z pamięci podował. Mimo że jego dziecięca fascynacja nie przełożyła się na hobby w dorosłym życiu, kiedy dzwoni, zawsze pyta o gołębie. Teraz wnuk złapał bakcyla, ale czy zainteresowanie przetrwa – takiej pewności nie mamy, możemy tylko mieć taką nadzieję. [...]
Na naszym terenie, młodzi nie garną się do tego sportu, niestety do innego najczęściej też nie. Najmłodszy hodowca w naszym oddziale ma ponad 40 lat.
Będąc w górach w Małem Cichechym, zobaczyliśmy, że przy co drugim domu jest gołębnik i woliera, a w nich pełno gołębi. Patrząc na to, serce się radowało bardziej niż widokiem tatrzańskich krajobrazów.
Znajomy hodowca z Rawicza, mówi, że u nich są wielopokoleniowe, mocne oddziały.
Czy tylko u nas panuje taki zastuj, że i starszych i młodych brakuje? Dawniej chłopcy marzyli o własnych gołębiach, a jak bardzo musieli się o nie starać niejeden pamięta. Trzeba się było wykazać nie lada cierpliwością i odpowiedzialnością. Bo co tu dużo mówić w parze z przyjemnością i sukcesem zawsze idzie praca i obowiązek.
Może młodzi się nie garną bo wiedzą, że nie ma złotego środka na sukces w sporcie gołębiarskim. Tu trzeba - myśleć w pierwszej kolejności o gołębiach, ciężko dla nich pracować i kochać to co się robi.
Jak zachęcić młodych? Teoretyczego pomysłu nie mam, a z praktyki mogę podać dobry przykład. Pojawił się u nas hodowca z Branic i na powitanie, reprezezentujący zupełnie inne czasy i inną szkołę - pan Herbert Purszke, powiedział: słuchaj zaczynasz, to przyjedź do mnie dostaniesz młode na początek. Po powrocie opowiedziałem Ewie i pytam: a my co? Od nas też dostał młode. Trzeba czerpać dobre wzorce i uczyć się od tych co wiedzą lepiej jak być powinno. Zamiast młodemu pokazać jak bardzo się jeszcze nie zna i jak mu daleko do doświadczonych hodowców, trzeba wyciągnąć pomocną dłoń. Może właśnie tędy droga?
[...]
Autor: Tadeusz Nowak
Cały artykuł dosytępny # 7/2019
Powrót:
Przeczytaj także